kolory świtów

swego czasu bywały świty zastające przy zabawie, harcach, niestosownościach i romantycznych uniesieniach. każdy inny: różowo fioletowy przy dogasającym ognisku na plaży, zielony i mokry przed namiotem, zamglony i siny na mazurskiej toni, upalnie suchy i jasny w vegas, po miejsku kolorowy i pachnący świeżym chlebem, po wiejsku pachnący mlekiem i łąką. szalone, zmęczone, niestosowne, hedonistyczne, przeciągnięte niczym zwieńczenie umykającej niechybnie nocy...
teraz świty maja zapach linomagu i chusteczek dla niemowląt a oglądam je czerwonymi oczami z sypialni syna, licząc kolejne minuty efektywnego ssania podczas karmienia piersią...
dobrze, że znam tęczowe odmiany świtów. dobrze, że znam smak nocy zamęczonej zabawą. wiem, że jeszcze nie jeden taki świt przede mną i M. , bo na pewno prędzej czy później zerwiemy się ze smyczy rodzicielstwa. :)

i wiem też na pewno, że nie oddałabym tych bladych ursynowskich, zwyczajnie przez syna zmęczonych świtów za żadne inne :)…



foto: corbis

error na powitanie szafy

pierwsza konfrontacja z szafą po powrocie i error na wstępie…

uświadomiłam sobie ogrom nieprzygotowania do roli matki, choć wydawało mi się, że jestem perfekcyjnie wprost zabezpieczona na wszelkie wyzwania… jak ten ślepy osioł w kieracie skupiłam się w ciąży na rosnącym brzuchu, cyckowej obfitości i zabawach z nowym kształtem… myśląc o powrocie do domu z synem kupiłam ładne koszule nocne z opcją do karmienia, staniki do tegoż samego celu no i spoczęłam na laurach bo przecież cała reszta błyskawicznie będzie zdatna z poprzednich miesięcy… otóż nie!
nie przewidziałam, że owszem brzuch jest mniejszy (nie spodziewałam się, że zniknie, o nie!!!) ale jest szew, który nie powinien się ocierać bo po prostu boli i swędzi, więc sporo spodni odpadło – nawet szare druhy poszły w odstawkę bo akurat guma na podbrzuszu… no więc z odsieczą stare leginsy z wysokim stanem, żeby ten problem ogarnąć… very sexy… 

kolejne wyzwanie to góra.  bluzki, które w ciąży były fajne bo się opinały na siedzibie syna, teraz opinają się na grubej babie z tłustym belim… ten, kto wie, żem kilka dni po porodzie, to może zrozumie, ale lustro jest bezlitosne i te bluzki wyglądają raczej słabo… no ale nawet, jakby mi nie przeszkadzało, że estetyka słaba to nie mają rozpięć na karmienie!!! a jak przychodzi czas, to musi być natychmiast MAMO!!!! odpadają z tej samej przyczyny sukienki i tuniki – brak dostępu do paszy… 

no i jeśli nie chcę całej doby spędzić w piżamie/koszulce/szlafroku, jak fajne by one nie były, no to muszę popracować nad koncepcjami z „otwieralnym” przodem.  no i w rozmiarze khm khm adekwatnym w biuście… brzuch w 9 miesiącu przestał na mnie robić wrażenie, gdy zobaczyłam swój biust w 3 dobie po…

podsumowując: potrzebuję zestawów z natychmiastowym dostępem do XXXL bufetu, z maskownicą na brzuch i najchętniej też przy okazji na szyję bo karczycho w ciąży się otłuściło, no i dół bez naporu na podbrzusze… jasne… czekam na rozwiązania, bo tym razem serio nie mam co na siebie… 

a może? duże maskujące na suwak w moim ulubionym kolorze - tylko sobie na nóżki otworek wyszykuję i jak znalazł :) a i syna się zapakuje :)


krew z krwi

bywają związki frazeologiczne, których używamy nie zastanawiając się szczególnie nad ich genezą  czy głębszym znaczeniem. są na tyle powszechne i zużyte, że po prostu coś mówimy i wszystko jasne. dziś w nocy pogłębiłam swoje doświadczenie i spenetrowałam nieznane mi dotychczas płaszczyzny znaczeniowe sformułowania "krew z krwi". jasnym jest, że mały człowieczek jest wynikiem mixu rodzicielskich substancji i krew pojawia się wśród nich w dosyć oczywistej czołówce. dziś też poznałam nowe oblicze macierzyństwa...

o 2 w nocy po karmieniu z przerażeniem dostrzegłam, że młodemu ulewa się nie tylko mleko, ale i KREW!!!! groza mnie sparaliżowała: mój 8-dniowy klopsik broczy: trzewia pogruchotane, popękane jelitka, dziury w otrzewnej i inne tego typu wizje spłynęły na  mnie natychmiastowo. no to telefony do lekarzy. niestety szastający wizytówkami szanowni lekarze w środku nocy odbierać nie chcą. no to ostre dyżury. najbliższy czynny to Medyczny Luxus.

wsiadamy w samochód, jest -20stopni, pakujemy klopsa jak małego kosmonautę i jedziemy. najpierw obudzona pani na recepcji tonie w biurokracji bo taki mały 8-dniowy człowiek nie ma peselu no i jak go przyjąć? hmmm… a my z nogi na nogę i do k! nędzy! czy ktoś może zobaczyć nasze dziecko???? wreszcie przychodzi zaspany lekarz: o matko to dziecko ma tylko 8 dni????? reakcja nie nastawia nas pozytywnie... no dobrze, pokazuje mu pieluszkę, na której jest ulewka młodego z wyraźnymi kłaczkami krwi. jeszcze mokre i wyraźne i na białej tetrze nie pozostawia wątpliwości. a lekarz do mnie spanikowany: czy pani jest pewna, że to krew? miałam ochotę walnąć go w łeb i zażądać zwrotu 180zl za wizytę a potem jeszcze pozwać "placówkę z 24h dyżurem pediatrycznym". ma-sa-kra. koleś jedyne co z siebie wydusił to: yyyeee to chyba do szpitala trzeba jechać, zostanie tam pani kilka dni na obserwacji i powinno się wyjaśnić... oooooo jasne, czekać…
takiego wała! no to biegiem do samochodu i do dziecięcego szpitala na ul.krajunadbałtyckiego. w tym momencie dzwoni do nas ten nieszczęsny konował i sugeruje potem po szpitalu dać mu może znać, bo on jest ciekawy wyjaśnienia tej sytuacji. aaaaaa!

a w szpitalu na ul.krajunadbałtyckiego wprawdzie pozornie czas się zatrzymał w głębokim socjalizmie ale ludzka życzliwość i kompetencja lekarzy wyprzedzają epokę. spokojny pan Dr najpierw obejrzał moje sutki potem dokładnie młodego i od razu uspokajająco i pewnie oznajmił, że młody zjadł trochę matki... niewidoczne dla mnie uszkodzenia bolących piersi i ssak ssący z mocą i efekt taki, że młody jest krwiopijcą! zjada matkę! ulżyło mi... niech je ale żeby zdrowy był! prawie się rozpłakałam ze szczęścia.

ehhh… no i właśnie to oznacza dla mnie po tej nocy tytułowe sformułowanie. jak jesteś gotowa na objedzenie sutków i płaczesz z radości, że to wyjaśnienie makabrycznej zagadki, to chyba powoli stajesz się prawdziwą matką... krew z krwi... 

a swoją drogą to niezła ohyda. a co, gdyby młody zamierzał być wege?  ;)

PS. Wszystkie nazwy zostały zmienione… mścić się nie będę ale na przyszłość swoje wiem.



foto: www.geektoys.pl

spanie na horyzoncie

M. dziś przy śniadaniu powiedział z uśmiechem „widać, że serio brakowało Ci tego spania na plecach”…  no przecież nie kłamałam…

choć zawsze najbardziej lubiłam spać na brzuchu lub brzucho-boku z zadartą kończyną dolną zewnętrzną, to ciąża wymogła wyłącznie boki i to z preferencją lewoskrętną bo prawa nerka przeszkadzała a właściwie to syn jej przeszkadzał…  dziś plecy dozwolone, co więcej, wręcz wskazane po CC! w kolejnej dobie teoretycznie mogę już wszystko, na co ciało mi pozwoli, więc i boczki i brzuch dozwolone, ale rozkosz leżenia na plecach jest ponad wszystko :)

czekam jeszcze na pełną swobodę obrotów i przekręceń na brzuch oraz bezproblemowego zrywania się do pionu, jak zakwili opos, ale komfort spania w horyzontalnym plaskaczu doceniam i wykorzystuję w każdej chwili  - jeśli ssąco wrzeszcząca istotka w ogóle na takie leżące chwile pozwala :) 





foto:galeria.interia.pl

do anonima całusy ślę

ponieważ anonimowi komentujący nie pozostawiają możliwości napisania do nich maila personalnie, pozwalam sobie odpisać na jeden wybrany, który mnie szczególnie ujął, poniżej.

oto komentarz anonimowy:  „Tak się zastanawiam czytając Ciebie jaką musisz być straszną egoistką,aż mnie mdli,żebyś jedym słowem napisała ,że będę mieć dziecko ale fajnie ,skąd ty tylko narzekasz ,że nie możesz się ubierać jeść czego chcesz ,po co Ci to dziecko ,bedziesz kolejną znudzoną mamusią ,która wynjamie sobie niańkę albo odeśle dziecko w wieku 4 miesięcy do żłobka ,żal mi Ciebie i zastanawiam się głośno:Kobieto jak Ty poród przeżyjesz ,boli jak cholera i nie ma wygód ,znenawidzisz to dziecko za ten bół i przez następny rok bedziesz wypisywać tutaj jaka to Ty byłaś biedna!!!

ech, te cudowne anonimowe moralitety, nieprawdaż że słodkie? pozdrawiam i dziękuję za spływającą gorycz doświadczeń :) właśnie dzięki takim ludziom, jak Ty byłam przerażona i pełna obaw "że boli jak cholera" ale nie spodziewałam się aż tak daleko posuniętych wniosków, że znienawidzę za to swoje dziecko. .. brrr…
tak, jestem egoistką ale jestem w tym szczera i nie wstydzę się swoich uczuć i obaw. mając teraz 7 dniowe dziecko jestem w nim zakochana po uszy ale nadal nie odbiera mi to prawa do przeżyć i odczuć rozmaitych... gratuluję również, że potrafisz zdefiniować "po co się ma dziecko" - nie zastanawiałam się nad tym tylko po prostu czułam taką potrzebę i spełnienie jej mnie uszczęśliwiło.


a na mdłości polecam gorzką herbatę :) będzie jeszcze bardziej gorzko :) ale chyba tak lubisz :)

relaCCja

w dniu CC rozjechałam się psychicznie: poranna panika, płacz, czarne scenariusze… nerwy spore. na szczęście M. z uśmiechem i stoickim spokojem koił, głaskał, przytulał i uwagę odwracał.  śniadanie, kąpiel, jeszcze raz sprawdzenie, czy wszystko mam ze sobą, nerwowe „ogarnianie” mieszkania bo przecież koniecznie muszę wstawić jeszcze pranie (płacz) i zmywarkę (mokre oczy)i pościel upraną zostawić na wierzchu do zmiany (lekki napad paniki) itp. itd. no i jakoś tak szybko ten moment, że trzeba jechać… i łzy w oczach i strach i dobra mina ale miękkie nogi i gdyby nie M….

i jesteśmy na miejscu: o witamy, o jaki ładny szalik, zapraszamy do pokoiku, tu jest pani łóżeczko i koszula nocna dla pani, proszę się przebrać bo kroplówka czeka i zaraz przyjdę do pani z KTG, proszę sobie założyć skarpeteczki, żeby nie było zimno w nóżki…
ślicznie bije serduszko, niech się pani nie denerwuje…
a pan będzie uczestniczył? to proszę tu dla pana zielony kostiumik hihi przyszły tata jak george clooney na ostrym dyżurze…
jak wenflon, nie boli nic? no to jak już druga kroplówka wciągnięta to prosimy w takim razie na salę… dzień dobry, ooo co pani taka zdenerwowana, nie ma się czego bać, proszę usiąść tu na stole, tu na tym miękkim, zasłonić się chustą, proszę się nie krępować przecież tu sami swoi… niech się pani nachyli a ja tu z tyłu lekko uszczypnę i to będzie całe znieczulenie…
kochanie nie patrz na te brzydkie fragmenty bo ja się boję, że potem już będziesz to zawsze pamiętać…
przyszłego tatę prosimy tu koło głowy mamy…
czuje pani jeszcze nogi? a jak tutaj kłuję? a tutaj po tej stronie brzucha?
TAK CZUJE! o nie! na pewno coś nie tak i będę czuła wszystko i będzie bolało!!!!!!!!
a teraz niech pani podniesie nogę
yyyeee to ja mam nogę?
no to zaczynamy…………………

nic nie czułam, nie bolało, M. trzymał mnie cały czas za rękę i było dziwnie: stresowo ale pozytywnie... a potem nagle już był na świecie mały nowy człowiek, który dyndał na długim skręconym sznurku i przebierał kończynami. nasz syn. totalna abstrakcja. :)
tata został zaproszony w charakterze orszaku za synem na badania i przysposobienie młodzieńca do pierwszego kulturalnego kontaktu ze światem zewnętrznym po toalecie i przyodzianiu. 10 punktów i wszystko super fajny gość ! – usłyszałam z daleka…
rozpłakałam się… ulga: zdrowy, silny chłop, bez skazy – się matka spisała! poczułam jak kamień spadł mi z serca, wreszcie ta jednoosobowa odpowiedzialność, którą podświadomie taszczyłam  na barkach jak tonowy odważnik, że tylko ja jestem teraz w mocy tego gościa „konstruować” więc wszelkie błędy i wypaczenia wiadomo po czyjej będą stronie… a teraz wreszcie ktoś może mi pomóc i uczestniczyć w tym lepieniu człowieczka wspólnie… ech…
a potem na nudne zszywanie dostałam w kroplóweczce jakieś słodkie dragi i urwał mi się film…
no i małą lukę tu mam, bo podobno do pokoju wjechałam rozgadana i wesoła i rozmawiałam z M. i położnymi i lekarzem i SMSy wysyłałam i ogólnie byłam komunikatywna… a ja pamiętam dopiero kilka godzin później…

M. był ze mną w pokoju do późnego wieczora, młody towarzyszył nam w głębokim śnie, pozawijany w kocyki, na podgrzewaczyku i właściwie nie czułam, żeby się coś zmieniło, oprócz tego, że nie było już ciężkiego balona z przodu i NAKAZANO mi leżeć na plecach, co przyjęłam na dragach chyba bardziej entuzjastycznie niż sam fakt narodzin syna, który wciąż był dosyć abstrakcyjny i nierzeczywisty…
no i tak w skrócie. :)
pobyt w klinice wspominam prawie jak wczasy: swój pokoik, łazienka, codziennie zmiana pościeli, codziennie nowa koszula nocna (o ironio nie obyło się bez żyrafy, ale faktycznie jakoś mi to tam nie przeszkadzało), ubranka, kosmetyki  i pełna obsługa młodego,  przecudowne położne na każde zawołanie, pyszne sucharki hihihi a potem wyśmienite jedzonko, 24h przesympatyczni lekarze i położne, ogólnie atmosfera profesjonalnej acz ciepłej opieki, wyrozumiałości, niewymuszonego wsparcia i pewnie jakbym poprosiła, żeby mnie ktoś pomiział po głowie, to jestem przekonana, że też by ktoś to zrobił :)

jeśli chodzi o fizyczność: na początku dużo przeciwbólowych i więcej strachu niż faktycznie bólu. potem dosyć szybko pionizowanie i pierwsza toaleta i wstawanie do łazienki i lęk, że mi strzelą szwy ale to tylko w głowie oczywiście wszystko się dzieje. w trzeciej dobie sama chodziłam powolutku po schodach… oczywiście jest bolesność i straszące palące gorąco przy niefortunnym ruchu i próbie użycia mięśni brzucha, ale da się żyć. jak pomyślę o wizycie w toalecie po nacięciu krocza, to ja z moją raną mogłabym iść na balet… z każdą godziną jest coraz lepiej – kobieta jest jednak niewiarygodnie skonstruowaną machiną i tryb MAMA przestawia wszystko…


4 dnia około południa M. zabrał nas do domu i zaczęła się nasza wielka przygoda z rodzicielstwem…

jednym słowem CC polecam euforycznie :)

P.S. kosmetyków kolorowych użyłam - oczywiście że tak, ale dopiero na wyjście… wcześniej miałam takie poczucie intymności i schowania w mojej dziupli z małym oposem, że wystarczyła mi umyta głowa, by czuć się fajnie. :)

16.02 - zrobię to

ooooo to jest chyba fajny temat na odwrócenie sobie uwagi od wysuwającego się powoli syna... doznanie to subiektywne choć potwierdzone w podstawowym zakresie przez obniżony brzuch, skróconą szyjkę i skurcze przepowiadające... ale ciągle nie rodzę na serio…
jak już będzie po wszystkim to wreszcie:
·         zjem tatara - może nawet u kucharzy…
·         zamówię bardzo duże i rozrzutnie drogie sushi z rybek surowych i będę rybki surowe w domu często znowu robić… mniam
·         usiądę przy desce serów najbardziej spleśniałych i śmierdzących na świecie i popije je białym winem…. ooooo i winogronko zagryzę na smaczek
·         zamówię surowy befsztyk z polędwicy – największy, jaki będą mieć i z ociekającą krwią brodą będę głośno mlaskać
·         położę się w końcu legalnie na plecach a potem na prawym boku ;) i będę tak spać ile wlezie
·         bez lęku wezmę gorącą kąpiel
·         zapewne za czas jakiś dopiero ale założę sporo butów i ciuchów niedostępnych od dłuższego czasu
·         schylać się będę i buty wiązać z rozkoszą
·         kremy wrócą do mnie ulubione
·         pójdę na masaże i odbuduje mięśnie na basenie ;) i wrócę do formy bo inaczej samopoczucie będzie sła-be
·         pójdę na solarium i zmienię kolor skory!!! znowu będę miała swoje piegi!
·         kiedyś w końcu pójdę na zakupy i kupię sobie nowe dopasowane ubrania!
·         będę  uprawiać sex z mężem i nie będę się bała, że mi coś wypadnie za szybko ;)
·         schowam głęboko ciążowe gaciochy w rozmiarze hipopotamim i kilka ciuchów, które przez te miesiące nieustannie były blisko
·         umyje okna!!!! chyba grubo ponad rok nie były myte i jak teraz wygląda pierwsze słońce to mało wyraźnie widać...
·         ciiiiicho ale chyba jednak zapalę papierosa – mam nadzieję, że nie będzie mi smakował ale ochotę ciągle mam :)
co istotne, niebawem będzie już częściej słonecznie i humor mi się sam nastawi na wiosenne częstotliwości… czytam sobie tę listę od początku do końca i od końca do początku i na wyrywki, bo kolejność zapisu zupełnie przypadkowa i wizualizuję i odwracam uwagę i wizualizuję i wyobrażam sobie i zamykam oczy i wizualizuję… i sex i wino i sex i słońce i tatar i kąpiel i spanie na plecach i zakupy… ech…

15.02 - kino familijne o hemoroidach


najpierw pojawił się ten tytuł, bo coś źle usłyszałam w radiu i ze zdziwieniem się zainteresowałam intrygującym zestawieniem a potem ciąg przemyśleń ciążowych zastąpił faktyczną treść audycji. już nie raz o tym myślałam, że czas ciąży jest powszechnie lansowany jako anielski okres w życiu kobiety a nawet pary i w sumie do tego sprowadza się większość wniosków płynących z mediów: od programów śniadaniowych przez kino familijne po spotkania z ekspertami i programy dedykowane itp. sielanka, pan i pani zakochani, brzuszek śliczny, kołyska z falbanką i nawet jak są kłopociki, to trzymają się za rączęta i wszystko dobrze się kończy. na skrajnym biegunie hardcorowe patologie, deformacje i plagi nieszczęść nieprawdopodobnych – ale to zupełnie rzadko i też bez równowagi i dystansu…
trochę mi za słodko w takiej idyllicznej wersji świata ciężarnego (pomijam reportaże o wynaturzeniach) i nie byłabym sobą, gdybym nie dorzuciła dziegciu choć odrobiny.
no bo nikt nie mówi w zwykły ludzki sposób o tej nieszczęsnej fizjologii, która przecież jest naturalna i niestety w większości przypadków obowiązkowo nas trafia. nie ma mowy o zaparciach i hemoroidach - chyba źle wypadają na tle różowych kołysek, nie ma słowa o sypiących się kręgosłupach, o upławach, puchnących nogach, skurczach, cieknącym na długo przed porodem mleku… żadna uwznioślona para jakoś nie uprawia seksu (i wcale nie jest powiedziane, że libido spadło jej a on się boi i nie chce), ciężarne kobiety nie maja problemów z nietrzymaniem moczu podczas pastelowych bejbi-szołerów...
ogólnie niemedialne są wydzieliny, dźwięki towarzyszące rożnym czynnościom, nie ma miejsca na sporo różnych zaskakujących odmian bólu i jego źródeł... troszkę może jest o obciążeniu pleców gdy ciężarna w rozwianej sukience w kwiaty malowniczo stoi na ganku i patrząc w dal podpiera sobie krzyż rękami...
i ta sama ciężarna, jeśli dla potrzeb scenariusza nie uśmiercą jej w sali porodowej, dochodzi do formy błyskawicznie z uśmiechem na ustach i nie ma znowu gadania o nieodnajdowaniu się w roli matki, o bejbiblusach, obkurczaniu bolesnym macicy, zjedzonych sutkach i innych uroczych objawach...
porzucając medialna sieczkę, w realnym życiu też sporo jest osób, które maja podejście do tematu niczym w kinie familijnym. i dochodzę do wniosku, że to chyba ja jestem jakaś taka rozgoryczona egocentryczka bez więzi duchowej ze swym nienarodzonym potomkiem, bo mnie wkurza sporo rzeczy w tej ciąży i wcale nie widzę jej jako najcudowniejszego okresu w swoim życiu. owszem, codziennie dzieje się coś nowego i dosyć niesamowitego ale dla równowagi dzieją się rzeczy, których nie lubię a się dzieją właśnie przez ciążę...

chcę mieć więcej dzieci więc ponownie może w ciąży kiedyś będę. ale z pełną świadomością konsekwencji: plusów i minusów, doznań wzruszających i niepowtarzalnych oraz tych bardzo nisko przyziemnych i powtarzalnych mimo niechęci... ale nigdy nikomu nie powiem, że to najpiękniejszy czas w całym życiu bo oznaczałoby to, że wszystkie inne okresy słodko gorzkie są, po pierwsze porównywalne - a tak nie jest - a po drugie zakładać bym musiała, że strasznie miał ktoś smętne dotychczas życie…
ciąża jest fajna i niesamowita zarówno dla kobiety jak i dla związku, ale kino familijne kłamie :)



foto: flickr.com

13.02 - czytać chcę :(

zaczopowana intelektualnie w tej swojej ciąży nie jestem sobą. czas wolny nieobarczony terminarzowymi chłostami i umysłowym zdyscyplinowaniem presji służbowych obowiązków jawił mi się jako zrelaksowany raj biblioteczny. nadrobię wszystkie zaległości lekturowe. nie będzie mi już więcej wstyd, że nie pamiętam lektur obowiązkowych albo moralnie i snobistycznie obowiązkowych w towarzystwie: sięgnę po hrabala, bobkowskiego, wrócę do konwickiego i iwaszkiewicza, może jakieś wielkie klasyczne moby dicki tez połknę. wszak czas wolny i pobłażliwość wobec mojego stanu oraz długie zimowe wieczory to idealna kombinacja, by taki plan realizować...
ale nie!
okazało się, że nie!
podstawową barierą okazało się moje całkowite rozkojarzenie i niemożność skupienia uwagi na tekście dłużej niż kilka minut. skupienie na tekście... phi... ja w ogóle nie wiem, co czytam, nie wiem o czym czytałam przed chwilą i w sumie wiem jedno: wcale mnie to nie interesuje za bardzo!
zgroza!
wracam wielokrotnie do tych samych stron, porzucam kolejne książki, kolejne okazują się beznadziejne a ja tak bardzo chciałabym odwrócić uwagę od kręcącego się w brzuchu nurka... no i w ten sposób dotarliśmy do 37 tygodnia - chęć odwrócenia uwagi od smyrania w podbrzuszu i przekonania, że to czop mi już wypada jest gigantyczna,  a ja nie mam co czytaaaaać!!!!!!!
synuuuu, odpuść matce choć na chwilę ostatnią! 

12.02 - johny rotten

oglądaliśmy film dokumentalny o sex pistols. młody się kręcił, więc pokładam nadzieję we wnioskach dość na wyrost wyciąganych, że będzie kolorowym rebeliantem, choć  oczywiście w odpowiednim momencie z tego wyrośnie bez przykrych czy niebezpiecznych doznań i uszczerbku po drodze, zachowując nietuzinkową osobowość i wariackie wspomnienia. nie chcę porównywać siebie ani M. do punkowych ikon ani stawiać tezy,  że tacy z nas znowu niezwykli i niepowtarzalni indywidualiści… szczytem byłoby to pychy i zadufania, ale wierzę, że oboje spędziliśmy durną młodość bezstresowo, kolorowo choć czasem przy sporej dozie szczęścia, a wyrosły z nas dosyć poukładane życiowo osoby. mamy ciągle przyciasne berety i fantazje, choć beztroska i niefrasobliwość trochę przez odpowiedzialność i świadomość dorosłych realiów przytłumiona.

chciałabym więc, żeby młody miał w sobie ten nasz rodzinny pociąg do radości życia, eksperymentów i sprawdzania, ile wytrzyma banda przy kolejnym na nią najeździe. czy sprzecznym pragnieniem jest, by równocześnie dawał się nam sterować i by nam ufał? pamiętając własne doświadczenia trudno mi asekurować się takim przekonaniem. choć jedno wiem na pewno: gdyby mi rodzice nie zaszczepili pewnych zdroworozsądkowych przykazań, pewnie parę razy lampka by mi się nie zaświeciła. Inna sprawa, że czasem lampka gorzała z pełną mocą a ja z pełną świadomością brnęłam dalej i chyba tylko dzięki fartowi nic złego mi się nie przytrafiło. a może życie wcale nie jest tak strasznie niebezpieczne, jak odczuwają to rodzice wypuszczając gnomów w świat bez opieki? cóż, nigdy się nie dowiem. choć pewnie strach o małego pojawi się całkiem szybko i wcale nie będę uważała go za nieuzasadniony...

wracając do sex pistols: młody rotten był wyjątkowo nieestetycznym młodym człowiekiem - kwintesencja tego, co mając lat naście wydaje się synonimem wolności i nonkonformizmu a już po 30 jest zwyczajnie brzydkie i naiwne. nastroszone rude włosy, niezdrowa bladość i liczne niedoskonałości,  jak współcześnie określa się brzydką cerę - składały się na wyjątkowo paskudnego młodzieńca. tymczasem dzisiaj, patrząc w lustro w szlafroku i po kolejnej słabo przespanej nocy, uświadomiłam sobie, że gdyby tak ująć mi w tym stanie 35kg (spoko – zostanie jeszcze  50) to taki johny ze mnie, że hej... dobrze przynajmniej, że zęby mam zdrowe...
punks not dead!
ale synku…  bądź grzeczny
:)

 

11.02 - panika

pragnę utrzymać w sobie to przekonanie, wynikające z jedynackiego egocentryzmu, iż byłam w ciąży fajną laską i że specjalnie się nie zmieniłam, ani nie obarczyłam całego świata obowiązkiem współodczuwania.
nie przeszkadza mi to dostrzegać, że ciąża bez kochającego wspierającego męża byłaby czeluścią piekieł głęboką i że biedak nie raz zaciskał szczęki w konfrontacji z moimi dziwactwami, niekonsekwencjami, chwiejnością, zmiennością i ogólnie z osławionymi hormonami. osobowość jędzy mam wypielęgnowaną przez cale życie wiec teraz chyba po prostu czasem więcej jej się ulewało. ale dość, wracając do pierwszej tezy: w ciąży byłam (jeszcze chwile jestem) fajna ;)

dopóki czułam się w pełni sprawna fizycznie i samowystarczalna wszystko było proste. do czasu... teraz stan paniki niczym pływy oceanów choć zdecydowanie mniej regularnie towarzyszy mi nieustannie. rodzę falami, czasem bardziej a czasem mniej zdecydowanie. mam objawy ale nie wszystkie i próby racjonalizowania tej sytuacji są równie skuteczne, co tupanie na faktyczny przypływ morza ;)
no panikuje!

no ale jestem w tej ciąży po raz pierwszy!

choć przyzwyczaić się już zdążyłam - przecież pół roku studium przypadku skrupulatnie prowadziłam - to finalne zebranie wniosków z projektu i przeskok do kolejnego etapu są stresujące i znowu pełne niewiadomych. czy, że to tak smyra dziwnie to znaczy, że to już zaraz nóżka mi wypadnie albo rączkę syna zobaczę? czy skurcz, kurczę, kurczy czy napina? czy wody się sączą czy chluszczą? no i nawet jak w onieśmieleniu zadaje pytanie komuś mądrzejszemu lub przynajmniej spokojniejszemu ode mnie w obecnej chwili, to otrzymuje standardowy zestaw odpowiedzi: po pierwsze każda ciąża jest inna wiec trudno powiedzieć, po drugie statystycznie to cośtam cośtam, po trzecie przecież byłaś u lekarzy i wszystko było trzy dni temu OK, jak chcesz to możemy pojechać itp itd
a ja nie chce nigdzie jechać, nie chce znowu na fotel, nie chcę wychodzić z domu, nie chcę już nic czuć i analizować… i tylko chcę za tych kilka dni pojechać i zgodnie z planem wszystko załatwić.

i nie chce jęczeć, że się denerwuję bo przecież jestem fajna...
ale na spacer nie pójdę, bo mi syn na chodnik wyskoczy na 100% i wtedy nie będę fajna!

10.02 - miss porodówki

jestem pusta i egocentryczna - do ostatniej chwili myślę o sobie: o wyglądzie i samopoczuciu. w przygotowaniach do wyprawy "po syna" posuwam się do absurdalnych rozważań, czy zabrać ze sobą podkład i tusz? może tak odwracam uwagę od faktu, że czeka mnie tam ból i same nieznane doświadczenia? przecież ja nawet szwów nie miałam w życiu zakładanych, nawet złamania skręcenia zwichnięcia... znieczulenie miałam raz, przy ekstrakcji ósemki, a i wówczas dentysta wbił się prosto w nerw, wiec czucia nie miałam przez kilka tygodni... nie mówiąc o bólu w drewnianej wardze :)
nie miałam bardziej skomplikowanych zabiegów niż mikrodermabrazja, czy depilacja woskiem :)
wiem jednak, że próg bólu mam niski a próg użalania się nad sobą i histerii gdzieś poniżej ludzkiej godności... dlatego od zawsze wiedziałam, że CC zamiast wypychania melona i dlatego tak zupełnie nie wiem, czego się spodziewać. mam stracha: bo znieczulenie, cewnik, kroplówki, szwy, rana, blizna itp... no i że boleć będzie... długo? bardzo? znośnie? będę dzielna? poradzę sobie? czy obciachu narobię…
no i czy brać ten podkład? :)
bo koszulę nocną i kapcie kupiłam sobie ładne i będzie mi w nich milo... choć tyle... a i tak pewnie będzie mi wszystko jedno bo pod koszulą będą siatkowe gacie w rozmiarze 44 i pielucha... i dziura w tłustym pustym brzuchu... brrrrr....
no wiec skupiam się na wszystkim, co tylko może odwrócić mi uwagę i zapewnić podstawy dobrego samopoczucia. a co może pomóc próżnej kobiecie? fryzjer! kosmetyczka!
u kosmetyczki już byłam: brwi i rzęsy powinny przetrwać bez malowania jakiś czas i pozostać na twarzy. jutro pedicure - spuchnięte paróweczki wymagają ręki specjalistki a właściwie ręki, która ich najzwyczajniej dosięgnie... :) a pojutrze fryzjer - ostatni kolor i cięcie przed kataklizmem pt. "przez miesiąc nie będziesz miała czasu na umycie zębów"...
ech... dziwne to wszystko. pozostaję jednak, mimo strachu, wierna przekonaniu, że jak mama szczęśliwa, to i dziecko hepi. dlatego wezmę ten podkład i tusz i nawet korektor!  
choćbym miała z kosmetyczki ich nie wyjąć :)

dzieńdo dzieńdo dzieńdo :)

no i już :) jesteśmy w komplecie. cała trójka w domu. szaleństwo :)

wielkie dzięki za wszystkie życzenia, maile, komentarze i cieplucho od wszystkich, którzy się zaangażowali :) wracamy do pisania :)

niebawem pewnie relacja z ÓW dnia ale najpierw chronologicznie jeszcze kilka wpisów zaległych z czasów dwupakowych – bo jednak coś pisałam na boku a tylko w ostatnich chwilach się "zofflinowałam" :)

będzie trochę bałaganu bo będą wsteczne daty i nie wiem, jak to się będzie wyświetlało…

P.S.
już widzę, że namotałam, bo zaległe cztery posty 6-9 lutego wyświetlają się archiwalnie - więc zainteresowani czytelnicy proszeni są o cofnięcie się przed post niniejszy  :)

kolejne obiecuję wrzucać z datami wstecznymi ale w bieżącym widoku :)

09.02 - podświadomość

znowu nie wiem, czy to potęga podświadomości, czy zwykły zbieg okoliczności, ale od kilku dni śpię w dzień jak borsuczyca. jest jakaś nazwa na samicę borsuka?
mówiła mi o tym K. już dawno, że ona ostatnie dni przesypiała ale puściłam to mimo uszu, bo akurat byłam w odwrotnej fazie przejściowej czyli "spania wcale"...
a dziś dokładnie na tydzień przed separacją, po stosunkowo nieźle przespanej nocy, przespałam z przerwami na posiłki cały dzień... rano miałam przerwę godzinną na czytanie prasy przy śniadaniu, potem może max 1,5h koło południa - skończyłam książkę i zjadłam lunchyk, potem chyba jakoś obiadowo smsów i jogurt z płatkami a teraz jajecznica kanapki i energia czołgu w rozruchu...
najśmieszniejsze, że różne rzeczy mi się śnią a to oznacza, że na serio głęboko zasypiam...
no i wreszcie zaczęły mi się śnić tematy około-dziecięce! choć i tak, jak zwykle w moim przypadku, nie może być normalnie, że śni mi się tulenie w ramionach różowej dzieciny i słodycz wirująca wokół. nie. śniło mi się np. dzisiaj, że rodzina pit/ jolie jest inicjatorką nowego bajeru dla rodzin z dziećmi w kinie. komu się nie trafiło siedzieć we wścieku w kinie, bo ktoś obok zabrał ze sobą pociechę poniżej progu zainteresowania filmem? każdy to zaliczył. tymczasem innowacja polega na umieszczeniu w sali kinowej mini salek z plexi dla rodziców z dziećmi! genialne w prostocie rozwiązanie blokuje hałas generowany przez rodzinę! będę milionerką, jak to opatentuję :)
kiedy indziej siło mi się, że młody zaczął się wydostawać samodzielnie przez pępek bo zahaczyłam brzuchem o coś i mi się skóra jakoś tak odchyliła zgrabnie. nie było to stresujące ani koszmarne doznanie bo delikatnie włożyłam go z powrotem a skóra się przykleiła i luzik...
no i najfajniejszy chyba sen z dzisiaj: fikałam na rowerze po ursynowskich swoich trasach, w dżinsach i zwyklej koszulce, i jak podjechałam po dom spotkałam tatę/dziadka, który stwierdził, że szybko odzyskuje formę skoro mam taką talię dzień po operacji ale może bym jednak nakarmiła dziecko...
nie ma pointy tym razem - chyba spać pójdę może pojawią się jakieś wnioski i interpretacje ;)


foto: flickr.com

08.02 - nos

nos mi spuchł znaczy się rodzic niebawem będę
z moich obserwacji kobiet ciężarnych wynika, że niezależnie od wagi, jaką skompletowały w ciągu 9 miesięcy, na sam koniec dodatkowo puchną im twarze i nosy. takie kartofelki na twarzy wyrastają w obrębie przestrzeni dawniej zajmowanej przez zwykły nos. no i właśnie wczoraj, będąc w sklepie spojrzałam w lustro (nie swoje domowe oswojone ale obce sklepowe) i aż mi się przykro zrobiło bo mi się wydawało, że jeszcze ciągle jakoś daję radę i trzymam fason, mimo wiatru w oczy i balona pod biustem a tu taki klops... zmęczona spuchnięta buzia okolona smutnymi klapniętymi włosami... buuuu…. a mejkap i fryz robiłam, jak zawsze  :(
w sklepie byłam przypadkiem, bo już mi się takie wycieczki nie trafiają, ale wracając od lekarza po książkę zażądałam wstąpienia i potem już nie mogłam się opanować i zajrzałam za wiosenną witrynę... oj, jak bardzo mi się chce już wiosennych delikatnych i lekkich przewiewów, tkanin, odnowy kolorystycznej...
a wracając do nosa: lekarz potwierdził, że za tydzień wyciągamy klopsa. i na koniec powiedział z uśmiechem do M., że ostatnio mają taką serię, że kobiety poumawiane na zabiegi zaczynają akcję porodową w nocy przed. autosugestia? samo przekonanie?
nie wiem, ale na wszelki wypadek zaczynam jeszcze pilniej obserwować nos...


07.02 - chuck norris w alpach

którejś mniej lub bardziej bezsennej nocy, zapisałam sobie notatkę, że jak chuck norris z półobrotu czaję się do ataku na sen na drugim boku
to dosyć niesamowite ale trudność w pokonaniu tak prozaicznego zadania, jakim jest zwykle zupełnie nieświadoma czynność zmiany strony leżenia podczas snu, pod koniec ciąży przyprawia mnie o łzy. nie mówię już nawet o sapaniu, szybkich oddechach i stękaniu ale o takim bezsilnym opadnięciu z powrotem na ten sam bok, z którego chciałam się uwolnić po nieudanej próbie przewrotki. z boku na bok... przez brzuch się nie da, co oczywiste dosyć choć też dosyć nierzeczywiste dopóki się tego nie zasmakuje. ale przez plecy? no to ściema chyba, że może sprawiać trudność: opaść z jednego boku na plecy i odkręcić się na drugi? no chyba żarty, że to problem? no a właśnie, że problem!
i że to himalaje dla mnie conocne do kilkurazowego przejścia w tę i z powrotem. taki hannibal ze mnie brzuchaty u podnóży alp, tylko słoni głupi do transportu nie zabrał… a stronę trzeba zmienić natychmiast bo każda kolejna sekunda na boku już boli coraz bardziej... dziś mój rycerski mąż przeprowadził nas przez noc bezboleśnie i wśród snów kolorowych!
bez dodatkowych poduszek, na łyżeczkę… rozłożyste plecy i biodra opierałam na Nim przez calą noc a męskie ramie tak opasywało brzuch, że nie ciągnął, młody nie urywał wiązadeł i w ogóle flauta przecudowna zapanowała...
po raz kolejny utwierdziłam się wzruszona w głębokim przekonaniu, że idę przez życie u boku najwspanialszego męża świata!

no i weź tu człowieku bez słoni na takie alpy....

foto: mariusztravel.com

06.02 - M. aniołem.

poprzednia noc była chyba najgorsza w całej ciąży. bolało!
kręciło się stworzenie strasznie, plecy bolały nieustępliwie w każdej pozycji, chyba tysiąc razy byłam w łazience, do tego wiał koszmarny wicher, który dodatkowo wzmagał bezsenność... skończyłam czytać pierwszą fajną od wielu miesięcy książkę i poszłam w akcie rozpaczy do wanny... a tam czekało czytanie o pierwszych tygodniach życia młodego i zamiast ukojenia nastała panika: mamy niezaciemnione okna w jego pokoju! kurde, nic nie mamy w jego oknach, wiec nie będzie spal! do tego mamy przewijak daleko od łazienki a spanie będzie jeszcze gdzie indziej! nie czytam więcej!
wielokrotnie próbowałam zasnąć łącznie z desperacką próba spania na kanapie w salonie, gdzie o dziwo faktycznie zmordowana zasnęłam, ale obudziłam się połamana po 30 minutach z rozpaczą, że ta noc się nigdy nie skończy...
nad ranem, gdy po raz enty obudziłam biednego M. przytulił mnie łyżeczkowo i wziął brzuch w swoje ręce! a ja zasnęłam natychmiast - bez bólu… i spalam do rana!
szkoda, że ten patent odkryliśmy na 10 dni przed finałem...
oby te ręce działały podobnie za kilka tygodni na obiekt niezależny poza brzuchem :)

przerwa "techniczna"

ten moment musiał nadejść. nadszedł i nie chce być inaczej.
forma spadła do zera, młody rozpycha się już bezlitośnie, ja mam wrażenie, że to JUŻ, choć rozsądek nakazuje jeszcze umiar emocjonalny...  no ale skąd mam wiedzieć jak to jest, skoro nigdy jeszcze... a u każdego jest inaczej i w ogóle niczego się nie da tak do końca... ech...
znikamy więc na jakiś czas i nie będę ściemniać, że wiem kiedy znowu coś napiszę. J
oswajanie bociana może potrwać.
tymczasem wielkie dzięki za tych kilka miesięcy – nie spodziewałam się rozpoczynając pisanie, że tak się to wszystko rozwinie i że spotkam się z taką życzliwością i wsparciem. dzięki wielkie i dozo. trzymam kciuki za pozostałe opuchnięte J

prognoza

zaklinania pogody ciąg dalszy :)
jasno, lekko, warstewki owszem ale już bez wełny i pikowańców.
no i wiara przede wszystkim, że na serio już nie będzie padać śnieg!


baby zorbing

sok pomarańczowy absolutnym faworytem, kakao robi dobrze, kefirek też, kapuśniak babci łechce i rozgrzewa, cytrusy ogólnie są fajne… i lody: czekoladowe i orzechowe  – jeść lubimy. J
własciwie to jestem przerażona ilościami jedzenia, jakie pochłaniam od zupełnie niedawna. ale muszę! nie ma bata, żeby zwalczyć w sobie potrzebę kolejnego drugiego śniadania albo podwieczorku… jakbym dna nie miała… a miało być coraz mniej miejsca i mniejsze porcje itp… akurat…
potom ma ewidentnie swoje preferencje. wybrane smaki zdecydowane mu energetyzująco służą i podczas gdy ja mlaszczę jeszcze, delektując się ostatnimi kęsami, on już zaczyna fikać. nóżka pod prawym żebrem i ramię (domniemanie takie nasze, iż to ramie, bo skoro jedna noga na górze, to tam wypadałoby raczej barkowo – usg wykazuje konsekwentnie zwyczajową standardową ilość kończyn ) w maminej wątrobie… i heja!
dziś zaproponowałam mu po naleśnikach z czekoladą, że może z łaski swojej odepnie brzuch i poturla się trochę po podłodze albo po sprzętach domowych – taki baby zorbing – ale mnie zignorował i drąży… i jak tak bombarduje i zarządza moim sporym fragmentem, mam momentami wrażenie, że się urwie cały saganek i serio poturla samodzielnie…




uwaga! różowe słonie!

to jedna z ostatnich fotek „przed”...
obwód brzucha: 1,7 km :)
wiem, że zdjęcie kontrowersyjne, ale to mój blog i moja pamiątka :)
jak człowiek czyta cudze pamiętniki, to powinien się liczyć z faktem, że znienacka może natknąć się na treści intymne i może się z tym poczuć nieswojo :)
no i tyle, bo skojarzenie, jakie od jakiegoś czasu mnie prześladowało, chyba nie wymaga więcej słów niż sam obraz :)


niebawem wiosna

wiosna przyjdzie niedługo!
bocian z synem przyleci i wiosnę uruchomi!
tak sobie podejrzewam, że jak wrócimy do domu w szoku i noworodzicielskiej „magilnie” to czas będzie leciał zupełnie inaczej i zmiany pór roku mogą nie być głównym obiektem naszych obserwacji. tym lepiej: jak się ocknę, że mogę się w miarę sprawnie ruszyć i że można syna wietrzyć spacerowo, to nie będzie śniegu i pozamarzanych balasów na chodnikach!
jak będę siedzieć i patrzeć w syna, albo kimać nad jego kołyską J co bardziej prawdopodobne, to na świecie będą zasuwać takie filmowe skróty ze zmian klimatycznych. ograny sposób na przedstawienie mijającego czasu: szybko pędzące chmury, roztopy, kolejne wschody / zachody słońca, burza, wzbierające i opadające strumyki, wysychanie ziemi, kiełkujące roślinki itp. no i jak w końcu podniosę znużone oczęta i bardziej świadomie ogarnę okolicę to już będzie wiosna J
tak, zdecydowałam, że w pierwszych tygodniach marca przychodzi w tym roku wiosna! a ja mam tak, że jak coś postanowię to koniec i tak ma być!

jakieś ale?
J